poniedziałek, 7 listopada 2011

Nasiad z przysiadem - filmowo ("Control") - chętni? Pizza piwo i film,

Jest ciężko,

Ciężko zwłaszcza debiutującemu w fabule reżyserowi - unieść ciężar filmu o legendzie muzycznej, jaką niewątpliwie był Ian Curtis, frontman i wokalista post-punkowej grupy Joy Division. ”3 akordy darcie mordy….” Filmy o kultowych muzykach stworzyły swoistą konwencję, wydaje się jednak, że mającemu j

uż spore doświadczenie przy produkcji obrazów muzycznych Antonowi Corbijnowi (m.in. fotografie i teledyski dla takich artystów jak Depeche Mode, U2, czy nawet nakręcony już po rozpadzie Joy Division, teledysk do piosenki Atmosphere), udało się uniknąć zamknięcia w tym schemacie, o czym może świadczyć specjalne wyróżnienie na festiwalu w Cannes za debiut.

Tytuł filmu zaczerpnięty jest z jednej z piosenek Joy Division - She's Lost Contr

ol, która odnosi się do chorej na epilepsję dziewczyny, którą Curtis poznał w ośrodku pomocy społecznej, gdzie pracował, która zmarła w czasie jednego z ataków (sceny te zresztą ukazane są w filmie), inspirując tytuł piosenki i filmu (sam Curtis też był epileptykiem).

Scenariusz do filmu powstał na podstawie książki - Touching From a Distance, napisanej przez wdowę po Curtisie - Deborah, która także jest współproducentką filmu, co mocno rzutuje na cały wydźwięk obrazu. Oprócz scen typowych dla filmów muzycznych - dochodzenie do popularności, koncerty, nałogi, itp., bardzo uwydatnione zostały specyficzne relacje Curtis - żona - kochanka (zwłaszcza, wynikający z zawodu miłosnego, dramat żony). Sam Curtis przedstawiony jest z jednej strony jako niedojrzały emocjonalnie, recytujący wiersze Wordswortha, zagubiony chłopak, który jednak z czasem dojrzewa i potrafi się przyznać do błędów młodości. Z drugiej zaś strony jego miłość zarówno do żony i dziecka, jak i do kochanki przedstawione są wyjątkowo autentycznie. Pomimo, iż zachowuje się on często irracjonalnie, żeby nie powiedzieć głupio, to jesteśmy mu w stanie uwierzyć, że kochał zarówno Deborah jak i Annik. I to właśnie ta miłość jest tu siłą destrukcyjną, która popycha Curtisa do samobójstwa - Love will Tear us Ap

art (miłość nas rozdzieli) - jak brzmi tytuł, najbardziej chyba popularnej, piosenki Joy Division. Czary goryczy dopełniła frustracja jego epilepsją, emanujący z niego nihilizm, bezradność przy ratowaniu małżeństwa oraz nieumiejętność sprostania coraz większej po

pularności.


Na szczególną uwagę zasługuje debiutujący aktor - Sam Riley, odtwórca postaci Iana Curtisa. W sposób niezwykle swobodny potrafi przechodzić od postaci neurotycznego, zamkniętego na cały świat buntownika,

poprzez wrażliwego męża czy kochanka, do żywiołowej postaci scenicznej. Bardzo fajna była też postać Roba Grattona menadżera zespołu, granego przez Tony'ego Kebbella, która s

tanowiła komediową odskocznie od podniosłego i poważnego charakteru filmu.

Całość wykonana jest przy pomocy niezwykle realistycznych, surowych, fotograficznie precyzyjnych czarno-białych zdjęć (na największą uwagę zasługują sceny koncertowe), podkreślających przygnębiający i mroczny charakter muzyki Joy Division i nie jest to tylko wydumany zabieg mający podkreślić walory artystyczne filmu, jak to często bywa.

Ogląda się to miło i przyjemnie, lecz ja jednak miałem silne wrażenie wtórności szczególnie jeśli się widziało - "24 Hour Party People", Michaela Winterbottoma, w którym był duży wątek o Curtisie i Joy Division. Niekoniecznie natomiast trzeba być fanem tej grupy, a

by znaleźć w tym filmie coś dla siebie, generalnie jest to dobrze zrealizowane kino muzyczne, bez szczególnych fajerwerków, ale za to o bardzo specyficznej atmosferze.

Z filmem spotkałem się na festiwalu „Era Nowe Horyzonty”, który nie był wówczas jeszcze tak wydumany i różowy, jak dziś. Od tamtej pory jestem pod ogromnym wrażeniem siły tego filmu. Dobre obrazy, ciężar wierszy skłaniający do myślenia. Po jego obejrzeniu uzmysłowiłem sobie, że życie jest krótkie i trzeba ryzykować, trzeba czasem postawić wszystko na ostrzu noża i paradoks

alnie wreszcie zacząć żyć. Wiem, że to banały, ale jak często mamy tę odwagę? Ilekroć przekładamy nasz rozwój artystyczny na później, bo życie codzienne jest ważniejsze? Dzieje się tak aż do czasu, kiedy budzimy się i okazuje się, że niewiele już nam życia pozostało... Przemyślenia dotyczące przemijania w ustach 29-latka może i brzmią sztucznie, ale nawet ja muszę przyznać, że niektórymi sprawami mogłem pokierować inaczej.


Portret.

Dzisiaj wszystko musi krzyczeć, ma być kolorowe, nowoczesne i mieć wszystko. A nasza portretowa przygoda była po prostu dobra. Fotografowanie modela (niemal) sam na sam jest sytuacją intymną - zaglądamy w głąb jego duszy na tyle, na ile się odważy i nam pozwoli. Takie stwierdzenie może się wydawać nadinterpretacją, ale to ta relacja tak naprawdę decyduje o tym, czy zdjęcie jest udane, albo nie. W takiej sytuacji wszystkie kwestie techniczne schodzą na drugi plan. Rzut oka na stykówki i już wiemy czy się udało, czy polegliśmy... Nasiadówkę mark IV uważam za udaną - było spokojniej i zdjęciowo. Efekty, mam nadzieję, mówią same za siebie.