Termin: 24 marca 2012
Koszt: 250 pln
Limit miejsc: 10
Zgłoszenia do dnia: 17 marca 2012
a które mniej. Powróciłem do korzeni, do stałoogniskowych szkieł.
W przypadku komputerów powoli znajduję drogę, wiem czego nie chcę, a to już coś! Ale od początku. Komputer jest często tematem pomijanym w fotografii. Przecież komputer nie robi zdjęć. Ale czy na pewno? Ile czasu spędzacie przy postprodukcji? Posiadacie aparat za 6000 PLN i laptopa z matrycą której wartość serwis wycenia na 200 PLN - i to na tej matrycy oglądacie najczęściej zdjęcia. Na pytanie, jaki masz komputer, dowiaduję się, ile ma RAMu, że ma procesor czterordzeniowy, że ma dysk o pojemności.... A jaki masz monitor? Tani, za 1000 PLN, ale za to mam kartę graficzną, która przetwarza milion klatek na sekundę.... To trochę tak, jakby posiadać Porsche na łysych oponach – fakt, jedzie, nawet całkiem szybko, ale ile z tej mocy tak naprawdę jesteśmy w stanie wykorzystać? Więc po pierwsze – monitor. Jest ważny, bardzo, no chyba że pracujemy na aplikacjach biurowych albo oglądamy filmy - wtedy możemy sobie odpuścić.
Kiedy zaczynałem niestać mnie było na LCD, a już na pewno nie na taki z wyższej półki. Zdecydowałem się wtedy na Iiyamę na 22’ kineskopie mitsubishi, rozdzielczości 1600x 1200 pix, odświeżanie na poziomie 100Hz. Wtedy było wow! Dzisiaj takich monitorów już nie ma, wół roboczy. Z przykrością stwierdzam, że dziś Iiyama się skończyła - robi komercyjne produkty dla graczy, dla których jakość odwzorowania kolorów ma mniejsze znaczenie. Dla nich liczy się wielkość matrycy, kompatybilność w systemie domowej rozrywki oraz jak się zachowuje w grach... Ja korzystam obecnie z NECa 2090UXi. I polecam model otwierający stawkę monitorów z przeznaczeniem do pracy z grafiką - nie kosztuje tyle,
ile mały domek z ogrodem i robiony jest w srebrnym kolorze:)
Na jednostkę sterującą monitorem wybrałem laptopa. Macbooka pro. Bo tak chciałem , bo jest prosty, ładny i działa. Pewnie gdyby mnie było stać na stację roboczą dell, to bym nią nie wzgardził, ale fundusze pozwoliły mi tylko na Appla. Posiadanie przenośnego komputera do pracy otwiera szereg możliwości, do jakich wcześniej nie miałem dostępu i z których nie zdawałem sobie sprawy. Teraz wiem, czemu na wszystkich filmikach na youtube przy sesjach zdjęciowych jest mac. Tłumaczenie nie ma sensu. A parametry? 8 giga RAMu, procesor 2,7 i5 intela, i mac OS X.
Dysk do pracy codziennej to WD MY BOOK - bo jest ładny, estetyczny i na firewire. Działa w raid. Fizycznie składa się z 2 dysków. Co zapewnia mi minimum wymaganego przeze mnie bezpieczeństwa.
Dygresja / jak miałem pc, zawsze denerwowało mnie chłodzenie z miliona wentylatorów, a co za tym szło - wpływ ich szumu na dźwięk. Nie wiedziałem wtedy, że można inaczej. Można - komputer naprawdę potrafi pracować cicho.
Na koniec – warto pamiętać, że ważny jest klimat i taka prosta kwestia - czy dobrze nam się pracuje. To jest moje narzędzie pracy – grunt, żebym czuł się dobrze, kiedy w piżamie i z kubkiem kawy siadam do niego co rano. Towarzystwa dotrzymuje mi Włodek - kwiat, oraz koty.
Postęp jest rzeczą nieuniknioną, nie podlega dyskusji i niewątpliwie jest tylko kwestią czasu. Nic odkrywczego, fakt, ale czy zdajemy sobie sprawę z tego, kiedy mamy do czynienia z prawdziwym postępem, a kiedy jedynie z marketingowym szumem? Nie, zdecydowanie nie, ale to też dobrze, bo w obecnych czasach handel potrzebny jest gospodarce, a my możemy kupić poprzednie modele za przystępną cenę. Ale czasem nie warto. Nikon na jednej z pogadanek z Tomaszem Tomaszewskim przekonywał ze 12 Mpix wystarczy. Hmm… Co o tym sądzić obecnie, kiedy światło dzienne ujrzał 36 Mpix potwór? Konsekwencja nie jest może mocną stroną producenta, niemniej jednak cacko prezentuje się wyśmienicie. Sam aparat jednak to tylko
wierzchołek góry lodowej. I tak na przykład matryca aps-c czy aparat 12 Mpix nie stawiają nam szczególnych wymagań w zakresie wyboru obiektywu (powiedzmy sobie wprost: wiele wybaczą), natomiast 21 Mpix i wiecej zobowiązuje. A więc zmieniamy... Na stokroć droższe. O takich oczywistościach, jak nowe baterie / battery pack, nie wspomnę. Załóżmy też, że kwestię systemu mamy ogarniętą. Komputer? No tak, ale że co komputer? Ile może zajmować zdjęcie zrobione aparatem 12 Mpix przerobione z RAW na TIFF? Tiff z aparatu Fuji zajmuje ok. 40 - 50 mega, z Canona 5 odsłony drugiej od ok. 60 mega w górę. A z 36 Mpix? Dużo, oj dużo… No ale przecież (zapewne pojawi ą się takie pytania) nie trzeba robić w RAW!? Fakt, nie trzeba, ale jeżeli nie w RAW, to po jakiego (za przeproszeniem kolokwialnie) grzyba posiadać taki aparat? Ok, bo można – to tez argument. W takiej sytuacji staje się jasne, że posiadanie takiego aparatu wymusza posiadanie jakiegoś desktopa, bo w chwili obecnej dowolne zdjęcie (nie wspominając już o filmie video) zamęczy każdego laptopa... No może nie na śmierć ale o wydajności pracy można poduskutować.
Tak więc nie warto… się zanadto nad tym zastanawiać! Tu potrzeba zimnej kalkulacji - stać mnie i potrzebuję, to kupuję. W końcu kogo nie cieszy zakup nowego sprzętu?
Z ogłoszeń parafialnych.
Warsztaty z fotografii jedzenia już wkrótce! Zajęcia skierowane są przede wszystkim do osób, których pasją jest jedzenie oraz prowadzenie bloga z o gotowaniu. Szczegółowe informacje oraz zapisy po weekendzie.
Warsztaty teatralne w Kaliszu. Moda w obiektywie przez pryzmat scenografii teatralnej.
Zajęcia odbywać się będą zarówno na scenie, jak i w starej malarni o nieprawdopodobnie ciepłym i artystycznym klimacie. Po całodniowej twórczej pracy zostaniemy na spektaklu, którego scenografię wcześniej fotografowaliśmy. Szczegółowe informacje oraz zapisy po weekendzie.
Nasiadówka reborn. Fotografia reklamowa. Budowanie światłem przestrzeni, kąt widzenia. Na co zwracać uwagę? czwartek , 16.02, godz. 1800.
Nowy rok to podsumowania inwentaryzacje i przemyślenia... No cóż nie będę oryginalny.
Podzielę się z wami przemyśleniami na temat pracy oraz tego dlaczego strzelamy sobie w kolano z własnej woli. Dlaczego warto posiadać drukarkę fotograficzną oraz założyć do niej ciss a także dlaczego mimo ze nie fotografuje macro posiadam taki obiektyw.
Oprócz tego technika come beck miedzy innymi - jedna lampa ruless co można z nią zrobić by było fajniej... Tak więc
fotografizm sezon czas start.
Ze spóźnionych życzeń na nowy sezon ... Róbcie zdjęcia nie zastanawiając się nad nowym sprzętem, bawcie się formą, kadrem.
Ciężko zwłaszcza debiutującemu w fabule reżyserowi - unieść ciężar filmu o legendzie muzycznej, jaką niewątpliwie był Ian Curtis, frontman i wokalista post-punkowej grupy Joy Division. ”3 akordy darcie mordy….” Filmy o kultowych muzykach stworzyły swoistą konwencję, wydaje się jednak, że mającemu j
uż spore doświadczenie przy produkcji obrazów muzycznych Antonowi Corbijnowi (m.in. fotografie i teledyski dla takich artystów jak Depeche Mode, U2, czy nawet nakręcony już po rozpadzie Joy Division, teledysk do piosenki Atmosphere), udało się uniknąć zamknięcia w tym schemacie, o czym może świadczyć specjalne wyróżnienie na festiwalu w Cannes za debiut.
Tytuł filmu zaczerpnięty jest z jednej z piosenek Joy Division - She's Lost Contr
ol, która odnosi się do chorej na epilepsję dziewczyny, którą Curtis poznał w ośrodku pomocy społecznej, gdzie pracował, która zmarła w czasie jednego z ataków (sceny te zresztą ukazane są w filmie), inspirując tytuł piosenki i filmu (sam Curtis też był epileptykiem).
Scenariusz do filmu powstał na podstawie książki - Touching From a Distance, napisanej przez wdowę po Curtisie - Deborah, która także jest współproducentką filmu, co mocno rzutuje na cały wydźwięk obrazu. Oprócz scen typowych dla filmów muzycznych - dochodzenie do popularności, koncerty, nałogi, itp., bardzo uwydatnione zostały specyficzne relacje Curtis - żona - kochanka (zwłaszcza, wynikający z zawodu miłosnego, dramat żony). Sam Curtis przedstawiony jest z jednej strony jako niedojrzały emocjonalnie, recytujący wiersze Wordswortha, zagubiony chłopak, który jednak z czasem dojrzewa i potrafi się przyznać do błędów młodości. Z drugiej zaś strony jego miłość zarówno do żony i dziecka, jak i do kochanki przedstawione są wyjątkowo autentycznie. Pomimo, iż zachowuje się on często irracjonalnie, żeby nie powiedzieć głupio, to jesteśmy mu w stanie uwierzyć, że kochał zarówno Deborah jak i Annik. I to właśnie ta miłość jest tu siłą destrukcyjną, która popycha Curtisa do samobójstwa - Love will Tear us Ap
art (miłość nas rozdzieli) - jak brzmi tytuł, najbardziej chyba popularnej, piosenki Joy Division. Czary goryczy dopełniła frustracja jego epilepsją, emanujący z niego nihilizm, bezradność przy ratowaniu małżeństwa oraz nieumiejętność sprostania coraz większej po
pularności.
Na szczególną uwagę zasługuje debiutujący aktor - Sam Riley, odtwórca postaci Iana Curtisa. W sposób niezwykle swobodny potrafi przechodzić od postaci neurotycznego, zamkniętego na cały świat buntownika,
poprzez wrażliwego męża czy kochanka, do żywiołowej postaci scenicznej. Bardzo fajna była też postać Roba Grattona menadżera zespołu, granego przez Tony'ego Kebbella, która s
tanowiła komediową odskocznie od podniosłego i poważnego charakteru filmu.
Całość wykonana jest przy pomocy niezwykle realistycznych, surowych, fotograficznie precyzyjnych czarno-białych zdjęć (na największą uwagę zasługują sceny koncertowe), podkreślających przygnębiający i mroczny charakter muzyki Joy Division i nie jest to tylko wydumany zabieg mający podkreślić walory artystyczne filmu, jak to często bywa.
Ogląda się to miło i przyjemnie, lecz ja jednak miałem silne wrażenie wtórności szczególnie jeśli się widziało - "24 Hour Party People", Michaela Winterbottoma, w którym był duży wątek o Curtisie i Joy Division. Niekoniecznie natomiast trzeba być fanem tej grupy, a
by znaleźć w tym filmie coś dla siebie, generalnie jest to dobrze zrealizowane kino muzyczne, bez szczególnych fajerwerków, ale za to o bardzo specyficznej atmosferze.
Z filmem spotkałem się na festiwalu „Era Nowe Horyzonty”, który nie był wówczas jeszcze tak wydumany i różowy, jak dziś. Od tamtej pory jestem pod ogromnym wrażeniem siły tego filmu. Dobre obrazy, ciężar wierszy skłaniający do myślenia. Po jego obejrzeniu uzmysłowiłem sobie, że życie jest krótkie i trzeba ryzykować, trzeba czasem postawić wszystko na ostrzu noża i paradoks
alnie wreszcie zacząć żyć. Wiem, że to banały, ale jak często mamy tę odwagę? Ilekroć przekładamy nasz rozwój artystyczny na później, bo życie codzienne jest ważniejsze? Dzieje się tak aż do czasu, kiedy budzimy się i okazuje się, że niewiele już nam życia pozostało... Przemyślenia dotyczące przemijania w ustach 29-latka może i brzmią sztucznie, ale nawet ja muszę przyznać, że niektórymi sprawami mogłem pokierować inaczej.